poniedziałek, 24 lutego 2014

*** Chorwacja - wapienna perła Adriatyku (cz. I) ***

Witam wszystkich bardzo serdecznie po tak długim czasie nieobecności. Zdaję sobie sprawę, że niektórzy już pewnie myśleli, że porzuciłam bloga na pastwę losu, ale nic bardziej mylnego :) Kolejny semestr studiów geograficznych po prostu wymagał ode mnie ogromnego nakładu czasu poświęconego nauce i pracy umysłowej, co uniemożliwiło mi prowadzenie bloga. Dziś jednak powracam do Was zasobna w nową, fascynującą wiedzę, którą będę się z Wami dzielić.
Zgodnie z daną niegdyś obietnicą dzisiaj wyruszamy do Chorwacji - raju zaklętego w wapieniach.

Dalmacja - jeden z regionów Chorwacji

Pomiędzy prawdą a fikcją

Tak, jak Adam i Ewa mieli niegdyś swój Eden, tak Chorwaci mają teraz swoją Dalmację. I o ile w pradawnym ogrodzie zaczarowane było jedynie jabłko, o tyle dalmatyńskie wybrzeże magiczne jest w absolutnie każdym calu.
O baśniowym oddziaływaniu przekonują się każdego roku tysiące początkowo nieświadomych tego faktu obcokrajowców przybywających w malownicze okolice Riwiery Makarskiej. Na pokuszenie jako pierwsze wodzą ich turystyczne rankingi, w których Dalmacja zajmuje wysokie pozycje. Zestawienie naszpikowane jest kolorowymi fotografiami, często doprawionymi programami graficznymi, które tworzą wręcz nierealnie piękny świat. Przy numerze z chorwackim wybrzeżem podziwiamy więc potęgę wapiennych Dynarów, krystalicznie czystą i niewiarygodnie spokojną taflę Adriatyku u ich podnóży oraz nasycone zielenią drzewa asystujące przy wieczornym spływie wprost ze szczytów orzeźwiającej bory. Abstrakcji dodaje ułożenie wymienionych komponentów: urwiste stoki wbijające się w niebo prawie dwutysięcznometrowymi wierzchołkami, częściowo opatulone roślinnym płaszczem stopniowo łagodnieją, by 2,5 kilometra dalej zatopić się w słonej wodzie pod postacią kamienistej plaży. Jak się okazuje boski krajobraz wprawia w osłupienie nie tylko na ekranie monitora, lecz również w rzeczywistości, gdyż jedynym grafikiem w procesie tworzenia go była natura.
Strefowość komponentów przyrodniczych w Chorwacji

Wyjątkowa podróż

Chorwacja jest zakątkiem tak charakterystycznym, że nie potrzebne są żadne budki graniczne i oznaczenia, by wiedzieć, że staliśmy się właśnie jej gośćmi. Tuż za granicą po obu stronach drogi ciągną się bowiem krasowe zaspy skalne często wyoblone działalnością wody i wiatru. Określenie zaspa w tym przypadku jest jak najbardziej trafne z racji wapiennej szaro-bieli imitującej barwę śniegu oraz z racji kształtu przypominającego stertę ubitego puchu. Zaspy mają także swoje bardziej niewdzięczne siostry, które muszą zostać zabezpieczone specjalnymi siatkami chroniącymi przejeżdżające auta przed ewentualnymi obrywami ze spękanych ścian. Naprzemiennie z tymi formami pojawiają się dłuższe lub krótsze tunele wiercone na wskroś przez całe pasma górskie, a każdy z nich ma swoją wyjątkową nazwę. Na szczególną uwagę zasługuje ten najdłuższy, czyli Mala Kapela przeprowadzona pod wzniesieniami o tej samej nazwie przez bagatela 6 km. Jeżeli chodzi natomiast o same drogi to Chorwaci nie próżnują i nie ulegają dyktaturze przyrody. Ich sieci transportowe są w doskonałym stanie i nawet autostrady urozmaicone zostały licznymi podjazdami, zjazdami czy zakrętami. Jeżeli podróżujących zdążyły wprawić w zachwyt warunki panujące na głównych drogach krajowych to jeszcze większą frajdą będzie przejażdżka po serpentynach sprowadzających z Gór Dynarskich. Ciągle pamiętając, że obywatele tego pięknego kraju mają za nic strome stoki, szykujmy się na korkociąg rodem z Alp.
Zaspa wapienna przy autostradzie
Malowniczo przeprowadzona autostrada łącząca kolejne wzgórza chorwackie
Odpowiedź Chorwatów na utrudniające transport samochodowy wzgórza. Wjazd i wyjazd z tunelu.
By dostać się na wybrzeże trzeba  uporać się ze 180-stopniowymi zakrętami i dużym nachyleniem jezdni.

Jak Alpy pod wodą

Riwiera Makarska to malowniczy zakątek Europy, położony w południowej części Chorwacji, należący do najpiękniejszego regionu tego kraju, Dalmacji. Największym miastem okolicy jest oczywiście Makarska, na której tyłach piętrzy się urokliwy masyw Biokova. Dziś jego wysokość sięga około 1700 metrów, choć w zamierzchłych czasach geologicznych utwór znajdował się wyżej. Nie należy jednak myśleć tu o wypiętrzaniu górskim, gdyż słowo wyżej w przypadku Gór Dynarskich trzeba pojmować w sposób względny. Faktycznie w wysokości gór niewiele współcześnie się zmienia o ile porównamy te drobne zdarzenia do pewnego momentu krytycznego, który diametralnie zmienił oblicze tej ziemi. Kilka milionów lat temu dalmatyński krajobraz był tożsamy z doskonale nam znanym krajobrazem alpejskim. Podobieństwo było możliwe głównie za sprawą orogenezy alpejskiej, której siły wyniosły wapienne podłoże i sfałdowały je, zarówno na dzisiejszym włoskim bucie, jak i na Bałkanach. Przekształceniom podlegały nie tylko powierzchnie lądów ale także powierzchnie wodne. W epoce mioceńskich wypiętrzeń swój początek wzięło Morze Śródziemne, które zgrabnie wykorzystało suche wówczas zagłębienie dzisiejszego Morza Adriatyckiego i wlało się w wolną przestrzeń. Wzniesienia o mniejszej wysokości zostały w ten czas pochłonięte przez wodę morską, której poziom już na zawsze odciął im dostęp do powietrza. Dzisiaj na mapie widzimy jedynie najwyższe partie dawnych gór w postaci wydłużonych licznych wysepek ułożonych równolegle do linii brzegowej. Pejzaż taki otrzymał nawet swoją własną nazwę wybrzeża dalmatyńskiego, która pochodzi od opisywanego regionu. Warto wspomnieć, że to jedyne poza odległą Kalifornią takie miejsce na świecie. 
Góry topiące się w Morzu Adriatyckim.

Mekka europejskich turystów

Nawiązując do ruchów górotwórczych okazuje się, że Góry Dynarskie mają tendencję do zniżania się. Ich ogołocone z roślinności, nieodporne skalne stoki narażone są na intensywną erozję, która przebija swoją siłą wszelkie ruchy wznoszące. Badania prowadzą do wniosków o tempie tego procesu, które obecnie wynosi ok. 2,5 mm na rok. Nie nam oceniać, czy to proces o dużej dynamice, czy też nie, aczkolwiek w całym jego smutnym wyrazie odkryć można ogromną zaletę - to właśnie dzięki topieniu się pogórza chorwackie plaże są tak wyjątkowe. Dla niektórych turystów mogą wydawać się one niewygodne ze względu na pokrycie dużymi, często gorącymi kamieniami oraz bardzo niewielkie rozmiary (czasami na jednej plaży mieści się jedynie ręcznik, choć to ekstremalne przypadki). Nawet na ten problem Chorwaci znaleźli receptę i malkontentów serdecznie zapraszają na Punta Rata. Pod tą wdzięczną nazwą kryje się najpiękniejsza plaża chorwackiego wybrzeża, zaliczana do 10 najpiękniejszych plaż na świecie. Znajduje się ona oczywiście na Riwierze Makarskiej, w miejscowości Brela. Co prawda wapiennych otoczaków nawet tutaj nie udało się uniknąć, ale sprzedawcy w pobliskich sklepikach oferują dla wygody turystów karimaty oraz specjalne buty chroniące stopy przed kamieniami, gorącem, a także przed kolczatkami straszącymi nastroszonymi szpilkami tuż przy brzegu. Dodatkowo odnaleźć tutaj można cień pobliskiego lasu, restauracje, boiska do różnych gier zespołowych, czy też usługi sportów wodnych. Ze względu na tak wspaniałe przygotowanie tego miejsca pod wypoczynek, krystalicznie czystą, lazurową wodę i świeże powietrze plaża nagradzana jest co roku niebieską flagą, która wdzięcznie powiewa na maszcie.
Szczyt sezonu. Baska Voda mieni się barwami.
Punta Rata
Plaża o poranku
Buty mają gumową podeszwę, która doskonale sprawdza się na plaży i w wodzie.
Prywatna plaża? Bardzo proszę.
Zestawienie tych wszystkich kolorów i barw powoduje w oczach turysty bezczelną ułudę Karaibów. Może to właśnie dlatego Europejczycy tak chętnie wybierają tanią i nieodległą Chorwację zamiast porywać się na niebezpieczne tropiki?
Zapraszam na kolejne części.

piątek, 25 października 2013

UWAGA

Miło mi znów gościć Cię na moim blogu, ale z przykrością muszę zawiadomić Cię, że następny wpis pojawi się w nieco później. Jestem aktualnie w trakcie przygotowywania dla Ciebie obszernego, kilkuczęściowego artykułu o Chorwacji. Jak zapewne się domyślasz dotychczasowe wpisy nie zostały stworzone na podstawie tego, co widziałam ja, a jedynie tego, co gdzieś na globie istnieje i jest warte przedstawienia szerszemu ogółowi. Kilka dni temu postanowiłam stworzyć opis oparty na moich własnych doświadczeniach, a mianowicie na mojej osobistej wizycie w Chorwacji. Co więcej, przewiduję coraz więcej tego typu wpisów, gdyż wreszcie otrzymałam od losu możliwość realnych podróży. Niemniej jednak oba typy będą ze sobą przeplatane.
Liczę na Twoją cierpliwość i obiecuję fascynującą podróż w tropiki Europy.
Pozdrawiam gorąco.

sobota, 19 października 2013

Tajemnica białej Rugii

Rugia. Największa niemiecka wyspa.

Prawie jak w domu

Morze Bałtyckie zwykliśmy traktować jako morze "nasze" - swojskie, polskie, znajome. Pytając rodaków o jego walory krajobrazowe często usłyszymy w odpowiedzi, że jest ono po prostu najlepsze, najpiękniejsze. Wśród respondentów znajdzie się też pewna grupa, która stwierdzi, że to jakaś fatalna pomyłka, a oni sami powierzają swoje wotum zaufania wybrzeżom południowym. Jakby nie było - każdy z nich polskie wybrzeże Bałtyku odwiedził choć raz i doskonale wie, że może się tam poczuć swobodnie i bezpiecznie. "Nasze" morze ma jednak pewien mankament - nie do końca jest nasze. Jego wody zaznaczają nie tylko brzegi Polski, ale również Finlandii, Szwecji, Łotwy czy Niemiec. Do tego ostatniego kraju Polacy najczęściej z różnych względów nie żywią sympatii. Być może chodzi o krwawą historię, nieprzyjemny dla ucha język, zazdrość. W danych okolicznościach nawet tamtejsze morze wydaje się jakieś bardziej wrogie, pomimo tego, że to nadal fragment Bałtyku. Stopy nie zapadają się tu w złocistym piasku, a jedynie ocierają o kamienie. Za plecami czyhają białe ściany skalne, które z patosem strzegą interioru kraju niemieckiego. Ponad nimi - armia szumiących buków. W takiej scenerii w naszych sercach mimowolnie generuje się uczucie wyalienowania. Czy jednak doświadczając tejże obcości będziemy skorzy docenić inne oblicze piękna Bałtyku? Przekonajmy się o tym biorąc pod lupę Rugię - największą wyspę Niemiec.
Zaledwie 150 km za granicą polsko-niemiecką Bałtyk przybiera całkiem inne twarze

Powrót do przeszłości

Malownicze obrazki rodem z wakacyjnych pocztówek owiane są wielowiekową historią. Zapis dziejów nie tylko rozpoczął się 80 milionów lat temu, ale i przebiegał bardzo niejednostajnie, obfitując w pewne etapy szybszego i wolniejszego tempa rozwoju. 
Nakreślenie dokładnego punktu w czasie, który odpowiadał by inicjacji wyspowych wydarzeń jest bardzo trudne, gdyż początek ma raczej charakter ciągły. Mając ten fakt na uwadze geolodzy wskazali okres mezozoicznej kredy. Największe znaczenie w zaczątkowym rozwoju Rugii miał panujący wówczas klimat - był bardzo ciepły i wilgotny. Gorąca aura nie pozwalała wodzie zamarzać - nawet ziemskie bieguny nie miały żadnych szans na okrycie się lodową czapą. Cały ładunek wodny globu pozostawał więc w stanie ciekłym lub gazowym, a to z kolei miało bezpośredni wpływ na poziom oceanu światowego. Gdyby dziś roztopić wszystkie lodowce na Ziemi osiągnęli byśmy dokładnie ten sam efekt - wody oceaniczne podniosły by się o 200 metrów! W geografii zjawisko takie nazywane jest transgresją morza, gdyż słona ciecz wdziera się w niższe partie lądów zalewając je. Błękitna planeta w okresie kredy zdawała się być więc bardziej błękitna niż zazwyczaj.
Łudzące podobieństwo wybrzeża Rugii do adriatyckich brzegów Chorwacji
Na rozległych obszarach morskich kwitnęło życie. Szczególnym znaczeniem dla Rugii obarcza się takie stworzenia jak koralowce, małże, rozgwiazdy, plankton oraz algi. Choć gatunki te mają niewielkie rozmiary to drzemie w nich ogromna siła. Jej źródło znajduje się w szkieletach lub pancerzykach żyjątek, które zbudowane są głównie z krzemu i wapnia. Kiedy życie morskich mieszkańców dobiegało końca ich szczątki opadały na dno, kumulując się. Proces trwał przez wiele milionów lat i zakończył się wytworzeniem ogromnych pokładów skał wapiennych z krzemionkowymi konkrecjami.
3 odmiany skamieniałych koralowców
Na przestrzeni kilkudziesięciu milionów lat globalny klimat uległ decydującym zmianom. Po kulminacji gorąca w okresie kredy nadeszła pora na szczyty zimna w epoce plejstocenu, czyli 78 milionów lat później. Oczywiście, pod pojęciem zmian należy rozumieć stopniowe przeistaczanie się warunków klimatycznych, nie ich nagłą transformację. Wskutek subtelnych podrygów temperaturowych obudziły się fizyczne procesy przemian fazowych wody. Gdy ciepłota powietrza spadła na biegunach poniżej 0°C woda zaczęła zamarzać. W miarę jak powietrze ochładzało się, tym więcej lodu pojawiało się na kontynentach. Proces postępował z roku na rok pochłaniając coraz więcej cieczy i rozprzestrzeniając się na coraz większe odległości. Północny lądolód w periodzie swojego maksymalnego zasięgu dotknął strefy środkowej Europy. A co tymczasem działo się z poziomem wód oceanu światowego? Analogicznie do opisanej już wyżej sytuacji zostały one  poddane regresji morskiej - wycofywały się z zalanych niegdyś obszarów. Krótko po tym zdarzeniu na odsłonięte wapienne skały Rugii najechały ogromne masy zbrylonego śniegu. Wapień nie mógł opierać się w żaden sposób intensywnemu rzeźbieniu przez lód, gdyż jest on bardzo podatny na takie działania. Dodajmy do tego trzykrotne (!) nasunięcie się lodowatej bryły na powierzchnię wyspy i... cud natury gotowy. 
Spojrzenie w dół klifu zapiera dech w piersiach
Lądolody czy lodowce mają to do siebie, że są nie tylko niszczycielami wszystkiego na swojej drodze, ale też pełnią funkcję medium transportującego. Rzec można, że to takie przyrodnicze Janosiki - zabierają materiał z miejsc, w których jest go za dużo (według nich), by zostawić w miejscach, gdzie jest go niedostatek. Lądolodowymi prezentami bardzo hojnie obdarowana została Rugia. Na wyspie pamiątką po plejstocenie są wzgórza morenowe zbudowane z dość drobnego osadu oraz wielkie bazaltowe głazy narzutowe przywleczone ze Skandynawii. Największy z nich ma objętość 600m3 i waży 1626 ton! Być może dopiero ten fakt odzwierciedli niedowiarkom potęgę zamrożonej wody.
Klify piętrzące się dumnie nad taflą wody. Niebawem i one obrócą się w kamienie.

Współcześni rzeźbiarze

Przy obecnej sytuacji klimatycznej bardzo trudno o lądolody, bez względu na to czy będziemy zmagać się w przyszłości z globalnym ociepleniem czy ochłodzeniem. Temperatura przez długi jeszcze czas będzie za wysoka, by w strefie umiarkowanej mogło dojść do zlodowaceń. Przyroda podeszła do zagadnienia w inny sposób - jeśli nie może oddziaływać na Rugię stan stały, to może stan ciekły wody? I to na dodatek słonej? Bingo!
Na niemieckiej wyspie mamy do czynienia z wybrzeżem klifowym. Mechanizm jego kształtowania jest banalnie prosty do wytłumaczenia. W tym systemie to woda otrzymuje miano rzeźbiarki, a jej dłutem są fale morskie. W okolicach brzegu pewne siły dźwigają cząsteczki słonej wody na krytyczny poziom i z impetem rozbijają je na białej kredowej ścianie. To samo powtórzy się za 5 minut, następnego dnia, za miesiąc itd. Każda jedna fala pozostawia po sobie ślad w postaci pogłębiającej się wnęki u podstawy wapienia. Rozpoczyna się spór pomiędzy siłą ciążenia a siłą trzymającą urwisko na swoim miejscu. Kiedy ta pierwsza wygra - ogromny fragment skał spada w wodę. Jednocześnie rozpoczyna się drugi etap w tworzeniu wybrzeża klifowego Rugii. I o ile w pierwszym z nich czasami wymagany jest wysoki poziom wody i bardzo silny wiatr (ze względu na pewną odległość morza od ściany) to w drugim wystarczą zwykłe, codzienne fale. Za ich pomocą oderwany blok wapienia rozdrabniany jest na coraz mniejsze okruchy. Wykreowane drobne kamienie akumulowane są następnie przy klifie, tworząc plażę kamienistą.
Na teraźniejsze dzieje wybrzeża działają nie tylko czynniki przyrodnicze, ale jak się okazuje również antropogeniczne. W połowie XIX wieku wapień stał się bardzo pożądanym materiałem, który z powodzeniem poddawano eksploatacji. Wyżłobione w skale na ten cel kopalnie odkrywkowe długo jeszcze będą szpecić krajobraz wyspy.
Kamienista plaża usypana u stóp urwiska

Muza Friedricha

Urok kredowej wyspy został dostrzeżony w XVIII wieku przez wybitnego niemieckiego malarza - Caspara Davida Friedricha. Zapewne uległ on słowom wielkiego przyrodnika i geografa - Wilhelma von Humboldta, który podsumował ten zakątek krótkim zdaniem: "Trudno byłoby znaleźć widok prostszy i szlachetniejszy". Cieszący się wielką sławą i reputacją Humboldt nigdy nie rzucał słów na wiatr. Zafascynowany malarz, jako jeden z wielu przybywających w te rejony, podjął się trudu przeniesienia bałtyckiego pejzażu na płótno. Wielu odbiorców tego arcydzieła sądziło, że przedstawił on klif Wissower Klinken. Jak się jednak okazało artysta namalował inny klif, znajdujący się w pobliżu najsłynniejszego urwiska Parku Narodowego Jasmund, którego nazwano Królewskim Tronem. Miejsce jest bardzo chętnie odwiedzane. Szacuje się, że około 300-400 tyś turystów każdego roku przybywa tutaj, by wdrapać się wąskimi schodami na platformę widokową umieszczoną na wysokości 118 metrów nad poziomem morza. Z podwyższenia wszyscy ciekawscy mogą swobodnie odkrywać tajemnice białej Rugii, słuchając szumu rozbijanych o nią fal. 
Klif Wissower Klinken
"Skały kredowe na Rugii" Caspara Davida Friedricha

Ciekawostka

  • W Polsce największym głazem narzutowym jest Trygław, którego plejstoceński lądolód pozostawił w Tychowie (woj. zachodniopomorskie). Posadowiony jest on na tutejszym cmentarzu, waży 2000 ton i zajmuje 700m3 objętości. 
Królewski Tron
Trygław - polski głaz narzutowy, największy jaki przyniósł do nas lądolód

niedziela, 13 października 2013

Przybrzeżna pustynia francuskiej Akwitanii

Arcachon. Tu krajobraz rzeźbiony jest przez wiatr i fale morskie.

Nie tylko Lazurowe Wybrzeże

Planując swoje wakacje niejednokrotnie zastanawiamy się który kraj tym razem odwiedzić. Pod uwagę bierzemy niebezpieczny Egipt, spalone Słońcem Wyspy Kanaryjskie, wąskie plaże Chorwacji lub chłodne wody Bałtyku. Nasz finalny wybór najczęściej zdeterminowany zostaje przez zasypujące nas ofertami biura podróży. Ulegając urokowi uśmiechniętej pani za biurkiem decydujemy się na wycieczkę naszego życia. Opuszczamy biuro i zamroczeni wizją wspaniałego urlopu czekamy niecierpliwie na wylot. Zaledwie miesiąc później pukamy się w głowę: jakim cudem ona nas na to namówiła? Plaże były zatłoczone, hotelowe ściany pokrywał grzyb, a cholendarnie wysokie ceny nie pozwalały na szaleństwo.
Jak sądzę nie jednemu z nas przytrafiła się powyższa sytuacja. Niemniej jednak sami jesteśmy sobie winni. Nagminnie zapominamy, że wspaniałe wakacje spędzić można również na własną rękę i uniknąć rozczarowań. Czasami wystarczy nie obierać za cel miejsc, w które wyrusza każdego sezonu połowa populacji Europy. Takim regionem jest chociażby Lazurowe Wybrzeże z luksusowym Saint-Tropez na czele. Proponuję więc spróbować czegoś po przeciwnej stronie Francji i... zakochać się w Akwitanii.

U francuskich wybrzeży ocean poprzecinany jest ławicami piasku

Kraina winem płynąca

Pierwszy kontakt z akwitańską ziemią rozpoczyna się dla większości z nas w Bordeaux. Miasto jest marką samą w sobie, istną perełką zachodniego wybrzeża. Wielu ludzi wybiera się w tutejsze okolice, by posmakować doskonałej jakości win i przekonać się, jak bardzo złożony jest proces ich powstawania. Jak się okazuje każdego roku z winnic o łącznej powierzchni 120 000 ha produkowanych jest około 6 milionów hektolitrów trunku. Na miejscowe półki sklepowe trafiają głównie wina czerwone wytrawne, aczkolwiek białe słodkie również nie są obce. Butelki są bardzo łatwo dostępne, co powoduje, że przez urokliwe uliczki Bordeaux przetaczają się tłumy upojonych turystów. Wycieczka po mieście na pewno okaże się dobrą okazją do skosztowania francuskiego wina, a przy okazji będzie świetną alternatywą dla oczekiwania na autobus do Arcachon.
Winiarnia  Chateau Meyre
Spojrzenie na Bordeaux

Ziarnko do ziarnka...

Po niespełna godzinie jazdy docieramy do miasteczka Arcachon położonego na południowo-zachodnim wybrzeżu Francji. Powstało ono na półwyspie, który malowniczo wcina się w zalew. Na pozór wszystko wygląda tu spokojnie: wiatr przesypuje kolejne ziarenka piasku, a oceaniczne fale raz po raz atakują brzeg... Ten jednak, kto przyjął owe złudzenie na wiarę - jest w błędzie. Choć nie jesteśmy w stanie dostrzec tego gołym okiem to cały krajobraz zmienia się z minuty na minutę. Należy bowiem uświadomić sobie, że nieprzerwanie od 15000 lat w Arcachon nasila się wzajemna współpraca między falującą wodą oraz wiatrem. Każde z nich pragnie odznaczyć na wybrzeżu swoje piętno i trwale zachować się w jego historii. W przeszłości często dochodziło do aktów złączenia sił: przybrzeżny prąd oceaniczny nanosił kwarcowe okruszki, które po zdeponowaniu na brzegu przenoszone były siłą wiatru wgłąb lądu, a tam z kolei usypywane w wydmy. Z drugiej strony brak porozumienia między czynnikami kształtującymi dzieje akwitańskiego brzegu prowadził do wykreowania dość sprzecznych form, jak np. mierzei. Okazuje się, iż w sprzyjających warunkach piach osadzał się na załamaniach linii brzegowej. W wyniku usypanej na dnie piaszczystej przeszkody mógł on akumulować się tam nadal, by powoli wcinać się w morze i wzrastać w kierunku powierzchni. W zależności od czasu oraz intensywności działania opisanego mechanizmu mogą powstać piaszczyste pejzaże o różnych kształtach. Niekiedy wystający ponad taflę wody wał okruchów może sięgnąć aż do brzegu i oddzielić część zbiornika, czyniąc z niego jezioro przybrzeżne.
Arcachon z lotu ptaka. W lewym górnym rogu widoczny efekt kooperacji naturalnych sił przyrody.

... i zebrała się miarka

Mierzeje przy francuskim brzegu powstawać zaczęły w XV wieku. Wówczas odnotowany został okres małej epoki lodowcowej, podczas której wiały wiatry o znacznej prędkości. Dla arcachońskiego wybrzeża wiązało się to ze wzmożoną działalnością prądów oceanicznych, które nanosiły ogromne ilości piasku. 100 lat później obserwować mogliśmy jak narastające piaszczyste wały łączą się ze stałym lądem. Krajobraz różnicował się, gdyż w południowej części Zatoki Biskajskiej mierzeje dopiero nieśmiało wystawiały swoje grzbiety ponad fale morskie. Od tej chwili wiodącą rolę prądów morskich przejął wiatr. Pomiędzy Starymi Pile (brzeg) a Nowymi Pile (mierzeja) utworzył się niewielki zbiornik wypełniony słoną cieczą. Powietrze przepływające stale od strony oceanu przenosiło piaszczyste drobinki w kierunku wybrzeża, najpierw zasypując zagłębienie, a w następnej kolejności gromadząc się na lądzie. W 1855 roku, kiedy podjęto się próby zmierzenia wysokości piaskowej góry miała ona 35 metrów. Intensywność działających na nią sił uświadomiono sobie jednak dopiero 150 lat później, gdy wyniki pomiarów zwiększyły się trzykrotnie(!).  Po tym fakcie jednogłośnie mianowano nasyp wydmą i nazwano ją Pyla.
Wydma Pyla jako piaskowa zmora okolicznej roślinności
Jako największa z europejskich wydm Pyla ma jeszcze jeden przywilej - wędruje wciąż wgłąb lądu. Niestety nie jest to pozytywne zjawisko, ponieważ co roku zasypuje ona 4 metry sosen nadmorskich rosnących tuż przed jej czołem. Wraz z drzewami destrukcji podlegają stare chaty zbieraczy żywicy i piece smolarzy datowane na 400 lat. Przed pojawieniem się Pyli teren był bardzo gęsto zalesiony, o czym informują odsłonięte od strony morza pozostałości roślin. Sosny nadmorskie zostały posadzone w tym regionie na rozkaz Napoleona, który zażądał zmelioryzowania ówcześnie istniejącego bagna. Wilgotne podłoże było mekką dla gospodarujących w okolicy rolników, gdyż podczas lata zamieniało się w step umożliwiając wypas owiec. Mimo to, że działania cesarza mogły wydawać się okrutne, to bardzo pomogły zahamować tempo wędrówki wydmy, a także zainicjowały nowy kierunek w rozwoju miasteczka - pozyskiwanie żywicy.
Piaszczyste stoki wydmy i połacie sosnowej zieleni

Wakacje w Arcachon

Możliwości zakwaterowania w Arcachon jest bez liku, jak to zresztą bywa w każdej miejscowości nadmorskiej. Do wyboru mamy hotele, pensjonaty, kwatery prywatne czy nawet pola namiotowe. A co szczególnie przemawia za wyborem tej okolicy jako celu wakacyjnego? Przede wszystkim jest to szansa na niezapomniane widoki. Dzięki dobrze rozwiniętej infrastrukturze wydmowej mamy okazję dostać się na sam szczyt piaszczystego wzniesienia zarówno drewnianymi schodkami, jak i nieco bardziej skomplikowanymi drogami poprowadzonymi przez piasek. Najlepszym czasem na wspinaczkę jest pora odpływu - wydma osiąga wtedy ekstremalne wymiary: 4 kilometry długości na 2 kilometry szerokości. Dobrym pomysłem będzie też spacer po sosnowym lesie, który pod koronami drzew pozwoli nam nieco ochłonąć. W Arcachon znalazło się też zajęcie dla osób, które nie przepadają za kilkugodzinnym maszerowaniem. Miejscowi serdecznie zapraszają turystów do uprawiania różnego rodzaju sportów wodnych lub do lotu na paralotni. Wybrzeże szczególnie polecane jest również rodzinom z małymi dziećmi, ponieważ dno opada bardzo powoli, a na znacznych odległościach od lądu napotkamy płycizny. 
Wspinaczka na szczyt Pyli w pełnym słońcu może okazać się wyczerpująca

Ciekawostka

  • Polskie wybrzeże Morza Bałtyckiego jest tym samym typem wybrzeża, którego dotyczy wpis. Jeżeli nie chcemy wybierać się za granicę to Arcachon bezproblemowo możemy odwiedzić pozostając w kraju. Osobom preferującym ten wariant polecam wycieczkę na Mierzeję Helską lub podążanie śladem wędrujących wydm w Słowińskim Parku Narodowym.

niedziela, 6 października 2013

Z wizytą u australijskich Aborygenów

Położenie Parku Narodowego Kakadu

Australia welcome to!

20-godzinny lot dobiega końca. Czujemy się wyczerpani, choć gdzieś wewnątrz tli się iskierka radości zmieszana z płomienną kroplą fascynacji. Jesteśmy w końcu na kontynencie, w obrębie którego więcej jest wody morskiej niż suchego lądu. Przez szybkę malutkiego okienka widzimy jak spośród błękitnych fal oceanu wyłania się wyspa. Z narastającym podnieceniem oczekujemy nieznanego. Co ludzi tak na prawdę przyciąga na antypody? Odległość? Egzotyka? Chęć przeżycia niezapomnianej przygody? Rzec można: wszystko. To, co dzieje się po drugiej stronie kuli ziemskiej to dla nas wielka zagadka. Jak bardzo inni są tamci ludzie? Jak wygląda ich życie? Co jedzą? W co się ubierają? Czy chodzą do góry nogami? Rozmyślenia przerywa znajome szarpnięcie i jedziemy już po platformie lotniska w miejscowości Darwin. Zaledwie 15 minut później przez rozsuwające się drzwi lotniska bucha w nas struga upalnego, niesamowicie wilgotnego powietrza. To zapach początku naszej australijskiej historii.
Symbole Australii : nieskazitelne wybrzeża oraz kangur w czasie przerwy :)

"Ci, którzy byli tu od początku"

Po około 120 km jazdy samochodem na wschód od Darwin docieramy do Parku Narodowego o bardzo wdzięcznej nazwie - Kakadu. Już na wejściu zdajemy sobie sprawę, że większość pytań zadanych w samolocie będzie miała zaskakujące odpowiedzi. Teren o wielkości 20 000 km2 jest własnością Aborygenów - rdzennych mieszkańców Australii, którzy przybyli na wyspę z południowo-wschodniej Azji. Nie chodzą oni co prawda do góry nogami, ale mimo to znacząco różnią się od Europejczyków.
Ze względów klimatycznych Aborygeni mają bardzo ciemną karnację oraz kręcone, czarne włosy. Charakterystycznymi cechami są także wydłużone głowy, szerokie nosy czy masywne zęby. Mieszkańcy Parku są nacją dość prymitywną, ponieważ z uporem maniaka kontynuują zwyczaje przodków. Co jakiś czas odbywają się zgromadzenia plemienne, które opierają się na opowieściach o przeszłości wyspy przekazywanych tańcem, muzyką oraz śpiewem. Melodia tworzona jest za pomocą tzw didgeridoo, czyli drewnianego fletu o sporych rozmiarach. Metoda jego wytwarzania jest łatwiejsza niż się wydaje, bowiem w zjedzonej przez termity gałęzi drzewa drąży się otwór, który zwiększa się proporcjonalnie do średnicy drewna. Instrumenty tworzono od dobrych kilkudziesięciu tysięcy lat, co świadczy o wieloletniej tradycji aborygeńskiej. 
Huk historycznych przesłanek odbił się echem po całym świecie, a jak dobrze wiemy "gdzie geograf nie może tam archeologa pośle" (lub jakoś tak...). Park Narodowy Kakadu jest archeologiczną kopalnią skarbów. Na jego terenie utworzono aż 7000 stanowisk badawczych. Dzięki temu przedsięwzięciu przeanalizowano wewnętrzne ściany jaskiń oraz skał, które pokryte są najprostszymi rysunkami. Badania nad naskalnymi malunkami dowiodły, że  pochodzą one sprzed 20 000 lat, a niektóre otrzymują nawet miano najstarszych na świecie! Co Aborygeni mogli rysować? To, co widzieli lub to, co mogli sobie wyobrazić. Najczęściej na skałach zobaczymy więc krokodyle, wilki oraz fantazyjne istoty z mitologii, natomiast niektóre ryty potraktowane zostały w sposób rentgenowski, co oznacza, że u przedstawionej postaci widoczny jest szkielet. 
Aborygen
Naskalna twórczość Aborygenów
Gra na didgeridoo

A jednak na odwrót...

Wyruszając na antypody trzeba liczyć się z drastyczną zmianą klimatu. W Australii występuje kilka ich typów, które zmieniają się w zależności od szerokości geograficznej. Na obszarze, na którym znajduje się opisywany Park Narodowy króluje klimat podrównikowy wilgotny. W okresie od stycznia do kwietnia natkniemy się na kilkukrotnie występujące w ciągu dnia ulewne deszcze i burze. Temperatura wówczas osiąga średnio 33°C. Dla nas nie jest to co prawda najlepszy okres na odwiedziny u Aborygenów, aczkolwiek sam Park staje się bardzo osobliwy. Od dostatku wody opadowej cała roślinność zaczyna się zielenić, a zwierzęta wychodzą ze swoich kryjówek. Biolodzy mogą czuć się zaproszeni.
Gdy nastaje kwiecień niebo stopniowo rozchmurza się, a temperatura spada do 24 kresek. Z nawilgoconej powierzchni woda zaczyna odparowywać, a krajobraz zmienia się nie do poznania. Z przepełnionych wodą koryt rzecznych zostaje jedynie słodkowodne błoto, które umożliwia wielu gatunkom zwierząt przeżycie niesprzyjającej aury. Od października wilgotność ponownie wzrasta, by od grudnia północny region Australii wszedł pod panowanie monsunów.
Zielone oblicze Parku Narodowego Kakadu
Ziemia płata nam figle. O ile na południowej półkuli wszystko jest na swoim miejscu, to klimat zdecydowanie nie podlega tej regule. Dlaczego tak się dzieje? Przyczyna jest bardzo prosta. W ciągu roku promienie słoneczne padają prostopadle do powierzchni Ziemi w różnych miejscach: 2 razy na równiku (21.03, 23.09), raz na zwrotniku Raka (22.06) i raz na zwrotniku Koziorożca (22.12). Zauważmy, że gdy w Polsce jest lato w Australii robi się chłodniej. Słońce znajduje się wtedy na zwrotniku Raka, a więc otrzymujemy więcej promieni słonecznych niż południe naszej planety. Kolejne dni mijają, a Słońce zaczyna pozornie przemieszczać się w kierunku równika. W kalendarzu mamy datę 23.09 - u nas spadają liście z drzew, a w Australii rośliny budzą się do życia. Zaledwie 3 miesiące później u nas pada śnieg, a u Australijczyków deszcz. Ale zaraz, zaraz, czy przypadkiem nie miało być tam lata? Przecież Słońce góruje właśnie nad zwrotnikiem Koziorożca... Owszem, występuje tam "lato" ale pod postacią pory deszczowej. Wzmożona ilość docierających do powierzchni Ziemi promieni słonecznych uruchamia proces parowania z ogromnych obszarów wodnych. Powietrze z zawieszonymi drobinkami wody wznosi się do góry, ponieważ jest cieplejsze, a więc i lżejsze. Na odpowiedniej wysokości z przetransportowanych drobinek tworzą się chmury, które chwilę później dają intensywny opad. Kiedy zza obłoków znów wyjrzy Słońce, proces powtórzy się. Ta przyrodnicza zabawa w ciuciubabkę trwa dopóki promienie słoneczne nie zmniejszą wystarczająco swojego kąta padania i jednocześnie nie zniwelują tempa parowania.
Jeden z powodów, dla których północny region musi być chroniony

Klejnot geomorfologów

Podczas pory deszczowej prawdziwy dramat dotyka północno-zachodnią część Parku Narodowego Kakadu. Powodem jest nizinne ukształtowanie powierzchni ziemi, które ciągnie się od brzegu oceanicznej zatoki po skalną ścianę w części południowo-wschodniej. W miesiącach zimowych nizina najczęściej przypomina wielką kałużę, która zalewa zbudowane na niej drogi uniemożliwiając lub znacznie utrudniając zwiedzanie.
Obniżenie jest kontrastem dla nagle zamykającego je progu skalnego wznoszącego się na maksymalną wysokość 350 metrów. Jest on początkiem Płaskowyżu Ziemi Arnhem. Utwór powstał miliony lat temu na prekambryjskich skałach krystalicznych, które pamiętają formowanie się Błękitnej Planety. Na podstawie badań mających na celu odtworzenie genezy formy przypuszcza się, że na płaskie, pradawne podłoże nawiewany był piasek w pewnych odstępach czasowych, który raz po raz cementował się. Przed sobą widzimy więc mocno zmetamorfizowany piaskowiec, który przyozdobiony jest niezliczonymi, poziomymi warstwami leżącymi jedna na drugiej. Ku naszej uciesze nie jest to jedyna dekoracja australijskiego płaskowyżu. Jak już wspominałam w jednym z poprzednich wpisów, wszystko co wystaje ponad powierzchnię ziemi poddawane jest procesowi erozji. Piaskowiec jest skałą podatną na tego typu działania do tego stopnia, że dzisiaj możemy zaobserwować skalne ostańce. Są one efektem nierównomiernej odporności utworu na próby jego kształtowania przez naturę. W niektórych miejscach erozja miękkiej skały była tak intensywna, że dotknęła starego podłoża. Wnikanie wody w prekambryjską strukturę skutkowało narodzinami w niej wielu jaskiń czy też nawisów skalnych.
W tym miejscu poziom zdobytych informacji na temat Parku Narodowego Kakadu pozwala na wyciągnięcie prostego wniosku: to przede wszystkim nieugięta siła przyrody umożliwiła Aborygenom stworzenie ich niezwykłego świata opisanego na skałach.
Masywny płaskowyż na ziemi australijskiej nie ma sobie równych

Ciekawostki


  • Niedaleko miejscowości Darwin działacze pewnej organizacji mającej na celu ochronę australijskiego środowiska przez tropienie jadowitych ropuch schwytali płaza. Nie byłoby w tym nic fascynującego, gdyby nie fakt, że kumkający skoczek miał rozmiary piłki do footballu.
  • Ze względu na niesprzyjające warunki życia dla człowieka w Australii jest 2 razy więcej kangurów niż samych mieszkańców.
Woda jako czynnik kształtujący przyszłe dzieje piaskowca

poniedziałek, 30 września 2013

Islandzkie gejzery - wulkanogeniczny gorąc zimnej północy

Zasięg przedstawiający najciekawszy obszar Islandii  pod względem
geograficzno-geologicznym

Wyspa z głębi oceanu

Znajduje się tuż pod północnym Kołem Podbiegunowym. Ma jedynie 103 tyś km2 powierzchni, którą w większości zajmuje płaskowyż. Równinny teren ciągnie się kilometrami, by nagle przeistoczyć się w strome stoki gór, na których mroźne czapy lodowców przecinane są potokami rozżarzonej lawy. Szarość skał, błękit Atlantyku, biel śniegu i zieleń pastwisk. Oto ona - bezwzględna, dzika, pełna kontrastów i tajemnic Islandia.
Powyższy krajobraz kojarzy się bez wątpienia z czymś absurdalnym, wręcz bajkowym. Islandia od zawsze taka była, bowiem jej historia rozpoczęła się równie irracjonalnie. 65 milionów lat temu w północnej części tworzącego się Oceanu Atlantyckiego miało miejsce pęknięcie skorupy ziemskiej. Pomiędzy dzisiejszą Skandynawią a Grenlandią powstały ogromne szczeliny, które umożliwiły bazaltowej magmie wydostawanie się na dno oceaniczne z głębi Ziemi. Substancja w kontakcie z zimną wodą momentalnie zastygała. Przez kolejne miliony lat nowo powstałe płyty tektoniczne nieustannie oddalały się od siebie, co skutkowało niemożliwością zatamowania bazaltowego wycieku. W związku z powyższym dno oceaniczne wciąż było nadbudowywane i piętrzyło się. Moment kulminacyjny nastąpił 50 milionów lat po pęknięciu skorupy, kiedy podłoże osiągnęło pułap tafli wody. Na powierzchni ukazały się wyspy wulkaniczne wyrzucające ze swojego wnętrza parę oraz głazy. Nikt jeszcze wówczas nie miał pojęcia, że właśnie narodził się absolutny fenomen Matki Natury.

Żar lawy i chłód śniegu na stoku islandzkiego wulkanu

Pozornie spokojny fragment wyspy

Dlaczego północ może być gorąca?

Na temat Islandii pisać można w nieskończoność i na pewno nie jest to ostatni raz, kiedy podejmuję się tego wyzwania. W dzisiejszym wpisie pragnę jednak skupić się wyłącznie na skorelowanej działalności wody oraz ciepła wulkanicznego, które razem tworzą mieszankę wybuchową.
Czytając te słowa siedzisz wygodnie w fotelu popijając kawę i nawet nie jesteś świadom tego, co właśnie dzieje się kilkaset kilometrów pod Tobą. W tej sekundzie ogromne masy nieskrystalizowanych jeszcze skał przemieszczają się we wszystkich kierunkach: od jądra zewnętrznego ku górze, następnie tuż pod skorupą ziemską w prawo lub lewo i z powrotem w dół zataczając coś na kształt owalu. Dla nas jednak najważniejsze w tym momencie jest to, na jaką głębokość dociera magma z kierunku "do góry". Parametr ten uwarunkowany jest wieloma czynnikami jak chociażby grubością płyty litosferycznej czy też jej rodzajem. Minimalną głębokością jest oczywiście poziom 0 metrów, ale wtedy mamy do czynienia z wulkanizmem, a nie o to chodzi. Aby obudzić do życia gejzery potrzebny jest wysoki gradient geotermiczny. Wskaźnik ten mówi o ile stopni Celsjusza wzrasta temperatura w głąb Ziemi na przyjętą jednostkę głębokości. Można go więc rozpatrywać w °C/100m, °C/km itd. Średnim gradientem geotermicznym dla całej naszej planety jest 30°C/km. W przypadku Islandii wynosi on aż 100°C/km, co oznacza tyle, że gdybyśmy zeszli wgłąb Ziemi na dystans większy niż 1 kilometr moglibyśmy się ugotować. Na podstawie tej wartości wnioskujemy również, że magma podpływa na prawdę wysoko, a fakt ten pokrywa się z informacjami zawartymi w poprzedniej części tekstu.

Wytrysk wody z gejzeru

Wrzący spektakl

Warunek termiczny powstawania gejzerów zostaje przez Islandię spełniony w zupełności. W następnej kolejności do głosu dochodzi woda opadowa oraz woda z poprzedniego wybuchu. Ciecz infiltruje w glebę przedostając się w coraz to niższe warstwy. Jej wędrówka w tym kierunku dobiega końca, gdy zatrzymuje się w kanałach mających połączenie z głównym kominem gejzeru. Następnie z przepełnionych przewodów zaczyna się ona wlewać do komory lub zespołu komór z licznymi przewężeniami, co trwa od kilku sekund do kilku dni. Od tej chwili rozpoczyna się podgrzewanie ciepłem geotermalnym, którego źródło znajduje się w pobliskim zbiorniku magmowym. Proces ten trwa dopóki woda nie zacznie wrzeć. Zważywszy jednak na głębokość jej zalegania i podwyższone ciśnienie ciecz musi osiągnąć temperaturę większą niż 100°C, by można było mówić o wrzeniu. Jako pierwsze zaczynają nagrzewać się warstwy położone najniżej. Po pewnym czasie pojawiają się bąbelki pary wodnej, które uciekają na powierzchnię. Podgrzewanie nie ustaje. W sercu gejzeru robi się gorąco do tego stopnia, że cała woda zamienia się w parę wodną. Turyści mogą w tym czasie zaobserwować charakterystyczne bulgotanie oraz rozlewanie się wody poza wylot komina. To odpowiedni czas, aby nastawić aparaty. W wyniku ogromnego ciśnienia wytworzonego przez gaz na dnie zbiornika nadkład wody zostaje wyrzucony w górę na kilka do kilkudziesięciu metrów. Wspomniane przewężenia obecne w gejzerze wzmagają potęgę wodnej fontanny. Warto zauważyć, że w czasie pospiesznej pionowej wędrówki słupa wody niewielka jego część również momentalnie zamienia się w parę na skutek obniżonego ciśnienia, a co za tym idzie – zmniejszonej temperatury wrzenia.
Zasadę działania gejzeru można śmiało porównać do mechanizmu strzykawki, z tą różnicą, że zamiast naszych palców jako siły napędowej "używane" jest ciśnienie pary wodnej z dna zbiornika, a pomocniczo także przewężeń. Kiedy gorący spektakl dobiega końca woda powraca na ziemię i ponownie przenika za pośrednictwem gleby do podziemnych komór, by kilkadziesiąt minut później (w większości przypadków) powtórzyć swój występ.

Gładka tafla gejzeru. Wokół otworu widać biały nalot skał osadowych o składzie krzemionki
lub węglanu wapnia, które wytrąciły się z krążącej wody

Tropem islandzkich gejzerów

Na Islandię ze względów klimatycznych najlepiej wybrać się w miesiącach wakacyjnych. W zimie nie liczmy raczej na to, że geotermalne ciepło wyspy nas ogrzeje. Zawsze jednak możemy spróbować zażyć rozgrzewającej kąpieli w "Błękitnej Lagunie". Jest to zbiornik utworzony na potrzeby sąsiadującej elektrowni geotermicznej, która korzysta z podziemnych źródeł usytuowanych na głębokości 1800 metrów. Jak wykazały badania woda w jeziorze zawiera dobroczynne dla naszego zdrowia składniki, które doskonale radzą sobie z chorobami skóry, np. łuszczycą. Mleczno-błękitna barwa wody oraz jej temperatura wynosząca ok. 40 °C zachęcają do kąpieli.
Kiedy dostaniemy się do miejsca naszej destynacji niestety nie będziemy mogli sobie popływać. Należy mieć na uwadze, że woda u wylotu gejzeru osiąga niemal temperaturę wrzenia! Wchodzenie do niej graniczy z obłędem i może skończyć się tragicznie. Dużo bezpieczniejszą opcją jest podziwianie buchającego słupa cieczy z odległości. Jeżeli zależy nam na niezapomnianych wrażeniach wizualnych i ciekawych zdjęciach z wakacji warto wybrać się do Haukadalur, który znajduje się 100 km od islandzkiej stolicy. Gejzery wznoszą swoje opary w powietrze co godzinę na wysokość 60 metrów. Innym popularnym miejscem są źródła Strokkur. Tutaj widowisko odbywa się co 10 minut, a fontanna osiąga 25 metrów wysokości. 
Dalsze pisanie o gorących źródłach i miejscach gdzie można je odwiedzić mija się z celem, ponieważ wyspa raczy nas takimi atrakcjami na każdym kroku. Przed podróżą warto sprawdzić, czy w pobliżu hotelu do którego się wybieramy nie ma takich atrakcji. 
Błękitna Laguna

Czy wiesz, że...?

  • ... będąc na Islandii możesz stanąć jednocześnie na dwóch płytach tektonicznych? Przez kraj przebiega granica płyty Północnoamerykańskiej z Eurazjatycką, która jest utożsamiana z oceanicznym ryftem. Na powierzchni wygląda ona jak koryto wyschniętej rzeki o stromych brzegach.
  • ... z geologicznego punktu widzenia Islandia jest oceanem?
  • ... powierzchnia Islandii stale się powiększa? Pomiędzy płytami, na których leży wyspa następują ruchy rozbieżne, co powoduje oddalanie się ich od siebie w tempie ok. 4cm/rok. Ubytki zgodnie ze słowem wstępu do dzisiejszego wpisu ciągle są uzupełniane, a to skutkuje zwiększaniem powierzchni kraju.
Gejzer w Strokkur wyrwany ze spoczynku; początkowa faza wybuchu

środa, 25 września 2013

Giant's Causeway - irlandzko-brytyjska Grobla Olbrzymów

Biała strzałka - fragment Grobli na Irlandii
Czarna strzałka - wyspa Staffa

Między miłością a nienawiścią 

Jak powszechnie wiadomo miłość nie zna granic. Kiedy się zakochamy wszystko wydaje się łatwiejsze, piękniejsze i bardziej kolorowe niż faktycznie jest. Jak się okazuje uczucia tego doznają nie tylko ludzie i zwierzęta, ale też... olbrzymy. Tak bynajmniej głosi pewna legenda.
Nijaki MacCool, 15-metrowy olbrzym zamieszkujący północne wybrzeże Irlandii zakochał się w kobiecie z wyspy Staffa. Ze względu na dzielącą kochanków odległość, która obojgu utrudniała miłosne amory postanowił sprowadzić ukochaną do siebie. By nie narażać jej na niebezpieczeństwo lub, co gorsza, na przemoknięcie wybudował bazaltową groblę łączącą obie wyspy. Możecie zadać sobie pytanie - dlaczego owy most do dziś nie łączy wysp? Czy kobieta była tak otyła, że idąc po grobli zostawiała po sobie gruz, który topił się w wodzie? Odpowiedź znajdziemy w innej legendzie.
Według niej nasz irlandzki olbrzym wcale się nie zakochał lecz pragnął raz na zawsze rozprawić się ze swoim nieprzyjacielem z wyspy Staffa. Zbudował więc groblę i przedostał się na drugi brzeg. Szkocki olbrzym jednak okazał się zbyt potężnym przeciwnikiem i MacCool wrócił w panice do domu przebierając się za dziecko. Wrogi mu olbrzym ruszył za nim, a docierając do Irlandii przeraził się tak wielkich "dzieci". Nie mógł sobie wyobrazić jak duże mogą więc być dorosłe olbrzymy. Nie zastanawiając się długo wybrał się w podróż powrotną niszcząc za sobą groblę.
Fragment Grobli Olbrzymów

Grobla okiem geologów

Niecodzienne ułożenie skał jako pierwszy zauważył w XVII wieku Derry - biskup miasta. Stwierdził wówczas, że warto podzielić się tym znaleziskiem ze środowiskiem naukowym.
Liczne badania prowadzone na tym terenie ujawniły nowe fakty. Obszar zajmuje 3800 km2 i jest jednocześnie największą zachowaną pokrywą lawową w całej Europie. Rozciąga się wzdłuż północnego wybrzeża Irlandii Północnej okalając każdy jego skrawek oraz na wyspie Staffa. Z szacunków wynika, iż liczba skalnych słupów to ok. 37 tysięcy, a najwyższe z nich mają 25 metrów wysokości.
Formacja liczy już sobie 50-80 milionów lat, co odpowiada geologicznej kredzie. Okres ten jest bardzo charakterystyczny i śmiało możemy go utożsamiać z wszędobylskim wówczas pierwiastkiem - wapniem. Skały, które tworzyły się z jego udziałem to przede wszystkim kreda oraz wapień i takie też pokrywały niegdyś irlandzkie podłoże.
Powstanie samych słupów ma silny związek ze wzmożonym wulkanizmem. Wytworzone w skorupie ziemskiej szczeliny umożliwiały zasadowej, mało lepkiej lawie wydostawanie się na wapienną powierzchnię. Gorąca substancja zaczynała krzepnąć, a zmniejszając jednocześnie swoją objętość - pękać. W tym momencie ważną rolę odgrywał tzw. cios. Ciosem w geologii nazywamy zdolność do pękania skały wzdłuż określonych płaszczyzn. Każda bowiem skała magmowa na skutek ogólnie rzecz biorąc różnego składu chemicznego i różnych właściwości ma niejednakowo ułożone płaszczyzny spękań. Skała, z którą mamy do czynienia w przypadku Grobli Olbrzymów to bazalt. Pęka on właśnie w formie pięcioboków lub siedmioboków, a cios taki nazywany jest słupowym.
Cios słupowy w bazalcie

Natura jako zdolna rzeźbiarka

Działalność wody morskiej, która objawia się mechanizmem falowania oraz pływów spowodowała zaoblenie wyraźnych kantów bazaltowych słupów. Zjawisko te widoczne jest jedynie do poziomu maksymalnego zasięgu wody. 
Wszystko, co znajduje się na powierzchni Ziemi jest poddawane procesom erozji. Fakt ten sprawia, że powstałe kiedyś formy przyjmują jeszcze bardziej unikalne kształty.
A co dzieje się powyżej? Tam działają wszelkie inne czynniki erozyjne poznane na lekcjach geografii, jak np. opady, wiatr, lód itd. Ich intensywna współpraca skutkowała powstaniem Giant's Organ czy Chimney Tops, które są sobie przeciwstawne. Twór wymieniony jako pierwszy to 60 grubszych kolumn o tych samych rozmiarach i tej samej wysokości. Świadczy to o tym, że skały w tym miejscu są bardzo odporne na erozję. Pod drugim terminem natomiast kryją się pojedyncze kominy, odseparowane od całej reszty słupów. Co prawda to także wynik większej odporności na działające czynniki, jednak sąsiadujące skały zostały przez te same czynniki kompletnie zniszczone.
Na uwagę zasługują również tzw. Oczy Olbrzyma. Są to formy, które powstały przez erozję niższej warstwy bazaltu (tej, na której opierają się słupy, stanowiąca podłoże). Główną rolę odegrała tu ciepła woda gruntowa, która zmieniała skład bazaltu jednocześnie go rozdrabniając, a powstała warstwa nadkładu została usunięta i odkryła wyrzeźbione zagłębienia. Skały w nich mają kolor czerwony, co wskazuje na to, że są one bogate w żelazo oraz glin. Co ciekawsze, w takich zagłębieniach zobaczyć można podstawę stojącego w tym miejscu niegdyś słupa.
Jeden z kominów należący do formacji Chimney Tops
Zagłębienie z widoczną w jego centrum podstawą słupa (Oko Olbrzyma)

Czarne organy to nie wszystko...

Mogłoby się wydawać, że podziwianie tak spektakularnych form to zdecydowanie za dużo jak na jeden dzień. Niemniej jednak irlandzka natura wcale nie zamierza szczędzić nam wrażeń. Funduje nam także niebanalne zestawienie ciężkich, potężnych skał magmowych z lekkimi, delikatnymi skałami osadowymi w postaci wapienia. Wygląda to tak, jakby bazalt tworzył nacieki na stokach wapiennych gór, na które 50 milionów lat temu wypłynął jako lawa. Krajobraz ten jest bardzo surowy. Ostre granie wapienne zwieńczają pionową ścianę klifu bazaltowego, w który raz po raz uderza wzburzona woda. Gdzieniegdzie bazalt przechodzi w łagodniejszą postać - tworzy cyple oraz zatoczki. 
Po wizycie w Giant's Causeway można pokusić się o wycieczkę do ruin zamku Dunseverick. Znajduje się on zaledwie kilka kilometrów od Grobli Olbrzymów. Położony jest bardzo malowniczo - od trzech stron otaczają go strome urwiska, a w dole widoczna jest urocza zatoczka.
W słoneczne popołudnie polecam spacer wzdłuż trasy dawnego tramwaju hydroelektrycznego lub wycieczkę na punkt widokowy o nazwie Port Reostan.
Bezwzględny krajobraz bazaltowej krainy

Garść informacji turystycznych

Podstawą udanego wyjazdu jest dobra baza wypadowa. Aby zobaczyć słupy bazaltowe warto zatrzymać się w najbliższym hotelu o nazwie Causeway Hotel. Oczywiście można również znaleźć nocleg w hotelach okolicznych miasteczek lub u mieszkańców.  
Giant's Causeway jest obszarem chronionym, choć ma dość burzliwą historię. Turyści spragnieni niecodziennych widoków z wielką chęcią odwiedzali to miejsce, co spotykało się z niechęcią miejscowych rybaków. Po długich namowach zgodzili się oni na budowę drogi dojazdowej, a samo zwiedzanie mogło odbywać się po uiszczeniu niewielkiej opłaty.
Dzisiaj Grobla Olbrzymów należy do organizacji Northern Ireland's National Trust i jest jej własnością od ponad 50 lat. Wstęp jest bezpłatny. Również ze względu na interesującą faunę i florę obiekt ten został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO.
Logo organizacji The National Trust przy wejściu na obszar chroniony

Ciekawostki

  • W roku 1588 miał tu miejsce przykry wypadek. W okolice przypłynął hiszpański statek Girona, który uprzednio przyjął na pokład rozbitków z dwóch innych statków. Przeciążenie spowodowało utratę steru. W ten pechowy dzień życie straciło 1200 osób, a potomkowie pięciu rozbitków po dziś dzień żyją w okolicy.
  • Aby ujrzeć cios słupowy na własne oczy wcale nie trzeba wybierać się na wyspy. Można go podziwiać także w Polsce, nieopodal Złotoryi w województwie Dolnośląskim. Wznoszą się tam Organy Wielisławskie, które są pozostałością po magmie zastygłej w kominie wulkanicznym (tzw. nek).